Podróż poślubna cz.3

Dzień drugi, sobota. Czas na Wilczy Szaniec.
Postanowiliśmy wyjechać z samego rana, niemal o świcie żeby w Wilczym Szańcu być jak najwcześniej.
Niemal o świcie okazało się być godziną 10. No ale nic, to w końcu podróż poślubna i niestosownym byłby pośpiech.
I tak ruszyliśmy w drogę z Warszawy do Gierłoży gdzie mieści się dawna kwatera Hitlera. Najpierw trasą S8 potem 53 i 59 do Mrągowa, a stamtąd już niedaleko do Szańca.
Droga przebiegła nad wyraz spokojnie i bez problemowo. Człowiekowi aż serce rosło, gdy patrzył jak bardzo mocno posunął się do przodu rozwój cywilizacyjny pod względem jakości dróg. Pamiętam jak kilkanaście lat temu przemieszczałem się w tamtych regionach samochodem. Drogi były i na tym w zasadzie koniec. Wąskie, dziurawe i słabo oznakowane, ale trzeba powiedzieć, że malownicze. Obecna infrastruktura drogowa jaką ujrzeliśmy, naprawdę robi wrażenie. Co prawda cały czas szlaki komunikacyjne miejscami są w remoncie i trzeba odstać w korku, ale jak to mówią jest więcej plusów niż minusów.
Gdy zjechaliśmy z głównych dróg na mniej uczęszczane, typowo mazurskie szlaki asfaltowe mojej żonie, mnie w zasadzie też, „oko z wrażenia wypadło”. Oczom naszym ukazał się las… a tak dokładnie piękne lasy. Niesamowicie gęste i dzikie. Człowieka przeszywa ich tajemniczość. Takie przynajmniej wrażenie nas przeszyło.
Jazda tymi drogami pomimo ich krętości i wąskości to naprawdę wielka przyjemność. Szczególne wrażenie zrobiły one na Ani, która na mazurach znalazła się pierwszy raz w życiu.
Dojechaliśmy do Wilczego Szańca. Na miejscu jest duży parking, a w budce przy wjeździe można zakupić bilet wstępu. Kupiliśmy.
Po zaparkowaniu samochodu w niedalekim sąsiedztwie hotelu znajdującego się na terenie obiektu (dawniej były tam garaże dla samochodów III Rzeszy), który na pierwszy rzut oka nie wzbudził naszego zaufania, na drugi ani trzeci też nie, wyruszyliśmy na zwiedzanie.
Najpierw jednak Ania musiała zaufać toaletom znajdującym się we wspomnianych wcześniej garażach. W czasie krótkiej nieobecności mojej żony zdążyłem rozrysować sobie w głowie wstępny plan wejścia na szlak dla zwiedzających. Po prawej sklep z pamiątkami, po lewej ręcznie rzeźbiona ławka. Takich ławek jest kilka na terenie, ponieważ rok wcześniej odbywały się tam zawody rzeźbiarzy. Gierłożańskie rzeźbienie piłą mechaniczną… Na szlak kierują namalowane w widocznych miejscach strzałki.

Jadąc do WSz zawzięcie twierdziliśmy, że nie będziemy opłacać przewodnika gdyż jesteśmy na tyle inteligentni, że ogarniemy wszystko sami. Nikogo nie potrzebujemy, a w szczególności nie potrzeba nam wydatków.
Małżonka, świeżo nabyta, wróciła z miejsca rozmyślań i razem dziarsko ruszyliśmy naprzód. Zaraz po wejściu, z lewej strony zobaczyliśmy ruiny jakiegoś budynku. Kawałek dalej następne ruiny czegoś, a w oddali, między drzewami można było dostrzec coś. I tak właśnie minęło nam pierwsze 10 minut zwiedzania… czegoś i robienia sobie zdjęć ze stertami jakichś cegieł. Po tym czasie dogoniła nas grupa z przewodnikiem. My stojąc w tym czasie przy tablicy opisującej jeden z obiektów coraz bardziej zaczęliśmy się skupiać na słowach wypowiadanych przez niego. Okazało się, że tablice opisowe nie zawierają nawet połowy tego co miał do przekazania. W tym miejscu pojawiła się refleksja dotycząca wspomnianej wcześniej inteligencji i samowystarczalności. Nieśmiało podszedłem do pana z identyfikatorem i zapytałem, czy przyjmie pod skrzydła dwie dodatkowe duszyczki. Odpowiedź była prosta. Jasne, chodźcie. To była najlepsza decyzja podjęta przez nas w ciągu ostatnich kilku godzin. Przewodnik, okazało się, miał dar przekazywania informacji. Idąc z grupą już nie patrzyliśmy na zniszczone obiekty jak na ruiny czegoś, ale ruiny budowli mających w owych czasach konkretne przeznaczenie oraz będących świadkami historycznych wydarzeń nie opisanych na tablicach. Sterty cegieł zmieniły się w stertę historii. Robiąc zdjęcie, wiedzieliśmy na tle czego ono jest.
Trzeba przyznać, że trochę się zmieniło od czasu, kiedy ostatni raz byłem w WSz. Moja żona znalazła się tu po raz pierwszy. To właśnie punkt podróży wybrany przez nią jako jeden z tych, w którym nigdy nie była, a być chciała.

Oprowadzanie trwało około 2 godzin. Gdy doszliśmy z grupą do punktu wyjścia, przewodnik pożegnał się z grupą, a my, żeby nie zostać Januszami turystyki poszliśmy się zapytać go, ile się należy za taką przyjemność. I tu kopary opadły, ponieważ wodzirej zwiedzania nie chciał od nas nic. Opowiedział dlaczego. Okazało się, że dołączyliśmy do grupy z kresów wschodnich, a on był przewodnikiem wolontariuszem na prośbę zakonnicy organizującej wycieczkę po Polsce. Nasz przewodnik podobno znał się z tą zakonnicą ze względu na jego pochodzenie właśnie z tamtych rejonów. Na co dzień jest nauczycielem historii w liceum. Ponieważ wiedział, w którym momencie dołączyliśmy do grupy, gdy już wszyscy się rozeszli, dopowiedział nam historię obiektów i wydarzeń pominiętą przez nas. Jeszcze raz wielkie dzięki dla pana przewodnika.

Po powrocie do samochodu nasze żołądki dały znać o sobie. Konieczny był posiłek. W Tesco w Raszynie można dostać świeże, jeszcze gorące kiełbasy. Nie mogłem nie skorzystać. Nakryliśmy do „stołu”, który tworzyła tylna część podłogi Citroena. Trzeba przyznać, że obiad był zacny, szczególnie kiełbasa. Może dlatego tak nam smakowało, że nie często jadamy posiłki na parkingu, w cieniu stworzonym przez ogromną pozostałość po esesmańskim transformatorze.
Po posiłku stanęliśmy przed wyborem. Śpimy gdzieś tutaj w okolicy, na dziko, wśród komarów, lisów, niedźwiedzi, łosi, strusi, lwów, lampartów i cholera wie czego jeszcze czy kierujemy się do następnego punktu zaznaczonego na mapie czyli Mikołajek. Jednogłośnie wybraliśmy cywilizacje. Tym bardziej, że nie było do niej daleko. Jak powiedzieli, tak zrobili.

Po około godzinie jazdy, i tu muszę przyznać, że drogi dojazdowe wzbudziły we mnie skrajne emocje, dotarliśmy na miejsce. Jako karawaningowcy z zerowym doświadczeniem pierwsze kroki skierowaliśmy do hotelu Gołębiewskiego. Oficjalnie po to żeby zobaczyć jak wygląda pięć gwiazdek. Z tyłu mojej głowy tlił się niecny plan. Skoro jesteśmy w podróży poślubnej to w ramach prezentu dla małżonki wykupię dobę w hotelu…a co! Po przedarciu się przez hordy starszych osób mówiących w języku, w którym kocham Cię brzmi jak wypowiedzenie wojny, stanąłem dumnie przy ladzie recepcji. Pani w tejże recepcji, bardzo miła, wybiła mi ten pomysł z głowy tępym narzędziem jakim była cena. Allinclusive za pokój prawie 700 zł brutto/doba.
Jako zadośćuczynienie krzywd mentalnych postanowiłem napawać się ile wlezie, wraz z małżonką, całkowicie za darmo, przepiękną oranżerią wewnątrz budynku. No cudo.
Po skończonym łechtaniu wzroku przepychem zieleni, nie dając poznać, że nie zarabiamy w Euro, skierowaliśmy się do wyjścia. Czułem się trochę jak bym kończył zmianę na zmywaku w hotelowej kuchni i wychodził do domu. Było już późne popołudnie, więc trzeba było w miarę sprawnie poszukać miejsca na nocleg.
Kręcąc się po Mikołajkach co trochę widać jakiś szyld z napisem „Wolne pokoje”. Niestety albo wcale nie są takie wolne, albo jeśli są to pozostawiają wiele do życzenia pod względem jakości i czystości. Szczytem marzeń w tym momencie było znaleźć miejscówkę jak najbliżej jeziora. I kiedy jechaliśmy ulicą Michała Kajki, na całkiem ładnym domku zobaczyliśmy tabliczkę w stylu Wolne.. i numer telefonu. Po rozmowie telefonicznej czar prysł. Pani właścicielka, nieobecna na miejscu, poinformowała nas, że łaskawie przyjedzie i pokaże nam pokój tylko wtedy jak zdecydujemy się go wynająć. Sytuacja adekwatna do sytuacji pilotów z książki „Paragraf 22”. Na szczęście kawałek dalej jadąc tą drogą zatrzymaliśmy się koło kolejnej tabliczki typu wynajmę. Właścicielka była na miejscu. Od razu zaprowadziła nas na pokoje żeby nam pokazać co dostaniemy za 120 zł brutto/doba 2 osoby. Pokoje okazały się bardzo przyjemne i czyste. Niestety łazienka była współdzielona na dwa pokoje. Pani właścicielka zapowiedziała, że w pokoju obok mieszka pan, który jest wesoły i bardzo gadatliwy. Nie kłamała. Był bardzo gadatliwy. Nie jesteśmy osobami stroniącymi od ludzi, ale ta osobistość dała nam radę. Nasz sąsiad oprócz swej nieprzeciętnej gadatliwości, podkręcanej procentami, jako hobby miał oglądanie filmów dla dorosłych w nocy na cały regulator.
Odnośnie samego obiektu to jest on położony dosłownie nad samym jeziorem mikołajskim.
Czysty, ładnie utrzymany i zadbany. Więcej o nim można przeczytać w dziale recenzje.
Ponieważ moja druga połówka nie miała przyjemności z Mikołajkami to po przyjeździe i zakwaterowaniu wybraliśmy się na rekonesans. Udało nam się trafić na imprezę szantowo biesiadną z muzyką na żywo, gdzie grał zespół jednoosobowy. Grał na gitarze i śpiewał. Bar, a w zasadzie restauracja, w której się to odbywało bya pełna ludzi. Wstępnie upolowaliśmy miejsca na zewnątrz, na leżakach, lecz w miarę rozkręcania się imprezy znajdowaliśmy się coraz bliżej sceny. Po koncercie zakończonym sporą ilością bisów udaliśmy się na spoczynek przed dalszą trasą. Noc minęła nam spokojnie nie licząc hobby sąsiada.
Dzień następny, niedziela. Do godziny 10 musieliśmy się wynieść z pokoju ze względu na następnych gości, którzy mieli zarezerwowane całe piętro.
Spakowani i wypoczęci ruszyliśmy do mojego punktu na mapie czyli Helu. Po drodze nie mogłem nie zahaczyć o Giżycko żeby Ania mogła je zobaczyć. Z tym miastem związane mam też wspomnienia. To właśnie stąd wypływaliśmy na rejs po Mazurach. Tutaj, około stu lat temu wyczarterowaliśmy Sportinę 5, dając w zastaw Audi 80 B3 1.8 LPG kolegi, gdyż nie starczyło nam na kaucję. Jedyną w pełni sprawną częścią na jachcie był silnik Tohatsu o mocy 5 KM. To był rejs typu- nie zapomnę do końca życia.

Po dotarciu do Giżycka czas na zwiedzanie. Zaparkowaliśmy kampera na parkingu przy kapitanacie i w drogę. Część portowa, miasta jest czysta, przynajmniej wtedy była. Bardzo fajnym pomysłem było wybudowanie kładko-deptaka nad portem. Widać z niego piękną panoramę jeziora Niegocin. Również piękny widok z góry jest na port. Z ciekawości pomaszerowaliśmy do tutejszego LOK skąd właśnie wyczarterowaliśmy Sportinę. Muszę przyznać, że było duże zaskoczenie kiedy to zobaczyłem jak to przez kilkanaście lat nic, oprócz cen, się nie zmieniło. No może jedno. Nie było Sportiny.

Po niedługo trwającym zwiedzaniu portowej części Giżycka przyszedł czas na high way to Hel.

Dodaj komentarz